14/10/2023

Mistrz szachownicy

 Kiedyś natrafiłam na artykuł o dziwnych teoriach z uniwersum HP. Oto jedna z nich.


***

Wciąż pamiętał smak porażki. Ten strach, który ich wszystkich ogarnął, gdy Harry Potter poległ, a Tom Riddle wygrał. I on, Ronald Weasley, wiedział, że to wszystko jego wina. Za wszelką cenę musiał naprawić swoje błędy.

*

Zawsze chciał być kimś wielkim. Ważnym i znaczącym. I mógł. Posiadał wiedzę, której brakowało innym. Nazywali to intuicją. Geniuszem. A on jednak starał się, jak mógł, by nie stać w świetle reflektorów – dla bezpieczeństwa wszystkich. Zdecydował się na życie w Hogwarcie, sercu brytyjskiej magii, skąd mógł bez wzbudzania podejrzeń sterować wydarzeniami.

Jako wytrawny szachista Albus Dumbledore planował kilka ruchów naprzód. Obserwował zachowanie przeciwnika, by móc je wykorzystać na swoją korzyść. Poruszał się ostrożnie po szachownicy, by na razie nie stracić swoich pionków – wiedział, że będzie ich potrzebował później. Z tego powodu Tom Marvolo Riddle został przyjęty do Hogwartu i ukończył swoją edukację z wyśmienitymi wynikami, a każdy jego krok był uważnie obserwowany i analizowany. Albus Dumbledore powoli, po cichu tworzył swoją armię. Jak znienawidzone przez niego pająki tkał sieć, w którą łapał cenne figury na swoją szachownicę, by móc ich użyć, gdy nadejdzie pora.

Lord Voldemort rósł w siłę, Śmierciożercy siali terror, a Zakon Feniksa powoli przybierał swoją formę. Dobrzy ludzie, pełni miłości i gotowi do walki w każdej chwili. Weasleyowie, Longbottomowie, Potterowie. Ci, bez których plan nigdy nie mógłby się udać.

I oczywiście Severus Snape. Ta jedna figura-widmo, której nie potrafił przyporządkować jednej roli, bo Snape zdawał się być zarówno pionkiem, jak i królową. I skoczkiem. I wieżą. Gońcem. Tylko królem nie miał nigdy być. Króla się nie poświęca.

Albus Dumbledore wiedział, jakie cierpienia czekają Harry’ego Pottera, ale nie zdecydował się im zapobiec. Pozwolił wybrać Petera Pettigrew na Strażnika Tajemnicy, przez co zginęli Lily i James. Efektem kuli śnieżnej wiele losów zostało przypieczętowanych tamtej nocy. Tym razem jednak wiedział dokładnie, dlaczego tak się stało. Słowa przepowiedni wypowiedzianej przez Sybillę Trelawney prześladowały go o każdej porze dnia i nocy, a świadomość przewidzianego końca zatruwała mu sumienie, bo jedna z najdroższych jego sercu osób miała umrzeć.

Figury już stały na szachownicy, pierwsze ruchy zostały wykonane, a on teraz już wiedział, jaki ta gra będzie miała wynik. Pusta szachownica, dwóch króli stojących naprzeciwko siebie. Porażka – w najgorszym wypadku. W najlepszym – pat.

A Albus Dumbledore nie miał przed sobą tyle życia, by rozegrać tę rozgrywkę jeszcze raz.

Nastąpił najpiękniejszy okres w życiu Albusa, w którym Harry Potter, Ronald Weasley i Hermiona Granger rozpoczęli naukę w Hogwarcie. Dni pełne niespodzianek, niebezpieczeństw i przygód. Niewidzialny dla swoich uczniów przemierzał korytarze, ukradkiem obserwując, co też ta trójka znowu wymyśliła, a gdy nie mógł ich śledzić osobiście, portrety w zamku donosiły o każdym ich ruchu. Czasem Minerwa McGonagall przychodziła się poskarżyć.

– Albusie, za bardzo temu chłopcu pobłażasz. Ciągle pakuje się w sytuacje, które są zwyczajnie niebezpieczne! I jeszcze wciąga w to przyjaciół!

– Minerwo – wzdychał nieustannie, gdy zaczynała ten temat. – Takie już uroki młodości.

Potem wpadał jak burza Severus Snape, mrucząc coś pod nosem o „krnąbrnym, zarozumiałym chłopaku” i „braku szacunku”, a na końcu dodawał głośniej:

– Taki sam jak jego ojciec.

Na to Albus zwyczajowo wcale nie odpowiadał, bo Severus nie miał w zwyczaju przywiązywać wagi do jego słów.

Największą radość sprawiało mu jednak obserwowanie Hermiony Granger.

Nie było to trudne, bo – prawie – zawsze znajdowała się w pobliżu Harry’ego Pottera, więc mógł się jej bezkarnie przyglądać nawet w trakcie posiłków. Zauważał każdą zmianę, jaka w niej zachodziła. Każdy krok, który przybliżał ją do bycia kobietą – piękną i niezłomną. Najinteligentniejszą czarownicą od czasu Roweny Ravenclaw. Potem jego wzrok przenosił się na tego młodego głupca, jakim był Ronald Weasley. Albus się cieszył, że w tym wypadku głupota szła w parze tylko i wyłącznie z młodością, że Ronald miał z wiekiem nabrać rozumu… ale czekała go jeszcze długa droga. Tak samo jak ku sercu Hermiony.

Albus Dumbledore był zazdrosnym człowiekiem. Ogłupiałym z miłości starcem, który nie mógł powstrzymać przyspieszonego bicia serca na widok tej dziewczyny. Odebrano mu ją, zanim w ogóle stała się jego. Zazdrościł temu chłopcu, który miał przed sobą – przy odrobinie szczęścia – całe życie.

Podobno pierwsza miłość nigdy nie przemija – Albus zdecydowanie mógł to potwierdzić na własnym przykładzie. I to dla Hermiony – jeśli nie dla świata – musiał wygrać tę grę. Dać jej szansę na przeżycie jej własnego życia. I Ronaldowi.

Bo król miał nie zejść z szachownicy żywy.

Gdy jego własna głupota sprawiła, że dni Albusa stały się policzone, jego umysł szachisty zaczął obmyślać nową strategię. Już nie mógł czuwać nad tą trójką, nie mógł nimi potajemnie kierować. Powoli zaczął dzielić się z Harrym swoją wiedzą, rozmyślał nad podarunkiem dla Hermiony i zastanawiał się, jak doprowadzić do tego, by Ronald – najsłabsze ogniwo, a jednak niezastąpiona figura na tej szachownicy, bez której czekała ich tylko przegrana, bezlitosny szach-mat, upadek króla – zawsze wiedział, jak wrócić, by nie musieć być zdrajcą na zawsze.

Zegar tykał, czas Albusa Dumbledore’a się kończył.

Miał tylko tę jedną szansę, by naprawić swoje błędy.

Tamtej nocy, na szczycie Wieży Astronomicznej, całe życie przeleciało mu przed oczami.

Jego arogancja, gdy opuścił przyjaciół w potrzebie, a cały świat się zawalił.

Decyzje, za którymi podążała śmierć.

Jego brawura, gdy włamał się do Ministerstwa Magii, by naprawić swoje błędy.

Bicie serca, gdy ściskał w dłoni zmieniacz czasu.

Jego błaganie, gdy odnalazł Nicolasa Flamela i błagał go o łyk eliksiru życia.

Błogosławieństwo, które dostał na drogę.

Jego smutek, gdy ukradł życie chłopca zabitego przez swoją własną siostrę.

Ta chwila, w której Ronald Weasley stał się Albusem Dumbledorem.

Albus Dumbledore był odważny, jak odważny był Harry.

Albus Dumbledore był niezłomny, jak niezłomna była Hermiona.

Jak ona go nauczyła, ćwiczył bez końca to, czego nie potrafił. Uczył się.

A jak on go nauczył, nie wahał się przed niczym. Był gotowy na wszystko.

Cała trójka przysięgła zniszczyć Lorda Voldemorta, a że tylko on jako jedyny z nich przeżył, żył, jakby oni żyli w nim. Po tamtej przegranej wojnie nie zostało w nim wiele z Ronalda Weasleya.

Musiał wygrać, by oni mogli żyć. To było jedynym, co go w tamtym czasie napędzało.

Nie mógł zabić Toma Riddle’a, bo to za bardzo mogło zmienić ich przyszłość. Takie proste rozwiązanie było pułapką, w którą on nie zamierzał dać się złapać. Za to spędzał czas w bibliotece, by dowiedzieć się jak najwięcej o tym, czego nigdy go nie uczono – najmroczniejszej magii, z którą przyszło im wtedy i potem walczyć.

Między linijkami swojej ostatniej woli ukrył życzenie, by oni żyli. A potem dał Ronaldowi klucz do naprawy błędu, który popełnił. Albus Dumbledore umierał z nadzieją, że jego mały wynalazek – wygaszacz – zmieni losy świata. Gdyby się to nie wydarzyło…

Albus zamknął oczy, nim ugodził go zielony płomień morderczego zaklęcia.

…Ronald musiałby rozegrać partię Albusa jeszcze raz, i jeszcze raz, i jesz…

I słychać było tylko trzask łamanych kości, gdy ciało dyrektora uderzyło o ziemię u stóp Wieży Astronomicznej.

05/03/2023

Zdążyć przed klątwą

 

Przyglądał się jej, gdy unosiła swoje długie brązowe włosy, aż ukazały jej nagi kark. Patrzył badawczo, rejestrując każdą milisekundę czynności, którą wykonywała. Gdy związywała włosy jedwabną apaszką w luźny kok, a potem pochyliła się, wypinając pośladki w jego stronę. Zaraz się wyprostowała, wciągając majtki. Schyliła się znowu, by sięgnąć po biustonosz.

Lubił się jej przyglądać. Grze mięśni na jej wysportowanym ciele, którego każda część była silna i jędrna. Nic nie ukrywało się pod warstwą tłuszczu. Jej ciało mówiło czasem więcej niż usta. Gdy była niezadowolona, gdy próbowała udawać, że wcale jej nie rusza, co on do niej mówi. Jej mięśnie ją zdradzały. Uwielbiał to. Czasem prychała jak rozwścieczona kotka, gdy patrzył na nią z pobłażliwym uśmiechem, który mówił, że znał ją lepiej, niż ona by sobie życzyła. Tyle że on nie znał lepiej jej. Znał jej ciało. A ono do niego mówiło.

Nigdy jej ubieranie się nie trwało długo, ale zawsze było tak estetyczne, jakby ktoś je wyreżyserował, dlatego tak bardzo chłonął każdy ruch.

Wiedział, że któregoś dnia będzie to ostatni raz i na wszelki wypadek wolał go nie przegapić.

Zamyślił się na moment i już była ubrana. Pochyliła się nad nim, dotknęła delikatnie jego policzka i pocałowała go, po czym wyszła, nie powiedziawszy nawet słowa. Usłyszał tylko dźwięk zatrzaskiwanych drzwi i nadchodzący po nim ten przekręcania klucza w zamku. I znów był sam.

Jeszcze na chwilę przymknął oczy, by zachować te obrazy w swojej głowie i chłonął zapach, jaki po sobie pozostawiła. Aromat namiętności okraszony nutą perfum. Czarna porzeczka, bo – jak się śmiała – jej czarna dusza nie zasługiwała na kwiaty. Porzeczka pachniała grzechem.

On widział to inaczej. Dla niego pachniała spełnieniem i poczuciem bezpieczeństwa. I samotnością, gdy zapach się rozwiewał.

Nie był człowiekiem wielkich słów czy czynów. Raczej szedł po najmniejszej linii oporu, nie można było na nim polegać i kłamał jak najęty, gdy sądził, że przyniesie mu to korzyści. Był bogaty i przystojny. Wiedział to. Wiedział również, że więcej zalet nie posiadał. Może trochę inteligencji, ale ona wbrew pozorom była zbędna. Tą cechą nie interesował się nikt. Wady były o wiele ciekawsze, a o tych można by napisać książkę. Niektórzy nawet to zrobili, ale żadnej z tych pozycji nie przeczytał.

Ona przeczytała. Mówiła, że to jej ulubione lektury. I zaczynała się śmiać. Nie mogła się uspokoić. Wtedy on wpijał się ustami w jej usta, by ją uciszyć. Nie na długo. Cisza zamieniała się w jęki, te zaś w krzyki. Lubiła być głośna. Tak było jej łatwiej żyć.

W łóżku ze swoim narzeczonym musiała udawać grzeczną i przyzwoitą panienkę. Na tyle przyzwoitą, na ile współżycie pozwalało. Tam nie wypadało jej krzyczeć. Dlatego przychodziła do niego, by być sobą choć przez chwilę. Po wszystkim wychodziła.

Smakował wspomnienie dotyku jej ust na swoich, gdy przestał słyszeć jej kroki. Przymknął oczy.

 

Biegała. Każdego ranka opuszczała dom, w którym mieszkała ze swoim narzeczonym. Bardzo nie lubiła tego słowa. W ogóle nie lubiła instytucji narzeczeństwa, w której została komuś oddana, sprzedana, jakby była bezwolnym kawałkiem mięsa. Nawet jeśli to ona sama na samym końcu wyraziła swoją zgodę.

Lubiła miłych mężczyzn. Otaczali ją, adorowali, dawali prezenty w nadziei na mały uśmiech. Rozdawała te uśmiechy, bo cóż jej pozostawało? Nie chciała ich okłamywać, ale z drugiej strony nie chciała wyjść na wredną jędzę. Dawała się więc zaprosić na kawę czy ciastko, a czasem, gdy miała do czynienia z obiecującym przypadkiem, również na kolację. Lubiła rozmawiać o poezji i filozofii. Miało to coś wspólnego z jej melancholijną osobowością. Często zniechęcały ją te próby dyskusji do jej adoratorów, aż jeden z nich – mimo braku wiedzy – nie próbował zmienić tematu. Zaciekawił ją na tyle, by kolację przedłużyć aż do śniadania.

W łóżku był słodki. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że jej to przeszkadzało, bo był jej pierwszym. Myślała, że tak powinno być. Troszeczkę ekscytująco, ale patrząc z perspektywy czasu nudno. Wszystko inne rozgrywało się w jej głowie. Gdy poprosił jej rodziców o rękę, a oni zapytali ją o zgodę, udzieliła jej. Mogła nadal żyć na poziomie z miłym mężczyzną, który ją szanował. Odrobina nudy nikomu nie zaszkodziła. Tak wtedy sądziła.

Chuchał na nią jak na jajko. Była przecież taka krucha i bezbronna. Oczywiście jej rodzice powiedzieli mu, że jest przeklęta i nie będzie długo żyła. Jest słabego zdrowia. Ona na przekór postanowiła im pokazać, że nie jest słaba. I między czytaniem wierszy biegała po londyńskich parkach. Biegała rano i wieczorem. Każdego dnia, bez względu na pogodę. Musiała wypijać hektolitry eliksiru pieprzowego, ale niezłomnie udowadniała, że nie jest krucha.

I wtedy spotkała jego. Po tylu latach od ukończenia szkoły. Akurat po porannym biegu zdecydowała się na śniadanie w jednej mugolskiej knajpce. Jej ciało domagało się kawy i jajecznicy. I koniecznie kiełbasek. Była spocona od wysiłku, twarz miała napuchniętą i czerwoną, a włosy, które wydostały się z kucyka, odstawały każdy w inną stronę. Nie przejmowała się tym do momentu, gdy spojrzał na nią z tym swoim cynicznym uśmiechem, wygładzając i tak idealny garnitur.

Dosiadł się do jej stolika, nie pytając o pozwolenie. Bezczelny jak zawsze.

– Kopę lat, Greengrass. Mało brakowało, a bym cię nie rozpoznał.

W brzuchu jej zaburczało, co uznała za dość adekwatną odpowiedź. Chciała w spokoju zjeść śniadanie, a nie wspominać czasy szkoły. Nie, żeby było co wspominać.

– Też myślałam, że oczy mnie mylą. Co Malfoy robi wśród mugoli?

Zawsze był pewny siebie, dlatego nie oczekiwała, że go ta uwaga dotknie, ale nie spodziewała się, że wywoła ona na jego twarzy jeszcze większy uśmiech. Napiła się kawy, wdychając jej aromat.

– Pracuję. Jestem bankierem.

Nie zapytała go, czemu nie szukał pracy w czarodziejskim świecie. Nie zapytała go, czemu w ogóle potrzebował pracy. Nie interesowało jej to, czego nie ukrywała. Mimo wszystko nie odszedł, ale zamówił dla siebie herbatę i patrzył na Astorię z optymizmem, którego nigdy wcześniej u niego nie widziała.

W końcu przyszło też jej śniadanie. Malfoy tak długo wpatrywał się w jej kiełbaskę, że zirytowana zapytała, czy może ma na nią ochotę. Podziękował i wepchnął ją sobie do ust, wydając z siebie mruknięcie zadowolonego grubego kocura.

Po zjedzeniu zapłaciła i uprzejmie się pożegnała, mając nadzieję, że go już więcej nie spotka. Nie bardzo wiedziała, co miałby on wnieść do jej życia. Nikt go nie lubił. Wręcz go nienawidzono lub jedynie pomijano go milczeniem. Miał swoje za uszami i to na tyle dużo, że wywoływał niechęć u całego społeczeństwa – nawet wśród elity, której był członkiem. W innych czasach może byłby istotny – w innych czasach jego rodzina faktycznie miała znaczenie – ale obecnie lepiej było go nie znać.

Opuszczając lokal, zapomniała o mężczyźnie.

Astoria nie lubiła zmian, dlatego zawsze wybierała tę samą trasę biegową. Gdy miała ochotę na śniadanie, przychodziła zawsze w to samo miejsce. I zawsze o tej samej porze. Jej życie było ustalone co do minuty. Nienawidziła niespodzianek. Malfoy je jednak uwielbiał. Następnym razem, gdy zgłodniała, czekał na nią z kawą i jajecznicą. Kiełbaski nie było.

Nie wiedziała, jak się zachować, więc się do niego dosiadła, bo jego spojrzenie wyraźnie wskazywało, że taki był jego zamiar. Od ich poprzedniego spotkania minęły prawie trzy tygodnie. Nie była dobra w liczeniu, ale wszystko wskazywało na to, że to nie był przypadek. To było zbyt mało prawdopodobne. Nawet ona to wiedziała.

– To dla ciebie – powiedział, przesuwając talerz i kubek w jej stronę.

– Dziękuję. Nie jesteś głodny? – zapytała, siląc się na uprzejmość.

– Chyba bym nie przełknął kolejnej jajecznicy. Zjadłem ich w ostatnim czasie już szesnaście.

– To czemu nie zamówiłeś czegoś innego?

Po tym pytaniu sięgnęła po pierwszy kęs dania. Malfoy się uśmiechnął.

– Bo nie wiem, co innego lubisz.

Uniosła tylko brwi w niemym pytaniu, bo właśnie była zajęta żuciem konfitowanego pomidorka.

– Przez ostatnich szesnaście dni miałem nadzieję cię tu spotkać.

– Czemu?

Wzruszył ramionami, a uśmiech zastąpił neutralny wyraz twarzy.

– Chciałem w końcu porozmawiać z kimś… z naszych. O czymś, co nie jest planami budżetowymi i kursami akcji. Ani o tym, co leci teraz w kinie.

–To o czym chcesz rozmawiać?

Sama nie miała ochoty na dalszą wymianę zdań, ale jej ciało tak bardzo pragnęło posiłku, że dla niego – i trochę z uprzejmości – nie ruszyła się z miejsca.

Cała ta sytuacja była dla niej absurdalna. Malfoy w swoim nienagannym stroju i ona w ubraniach sportowych. Różnili się od siebie jak dzień od nocy – on jasnowłosy, ona ciemnowłosa. On jak z okładki jakiegoś czasopisma, a ona… jak krowie z gardła wyjęta. Ktoś mógłby pomyśleć, że to ona szukała jego towarzystwa – atrakcyjnego mężczyzny. A to on cieszył się na widok nijakiej Astorii.

– O czymkolwiek – powiedział, a w jej oczach zapaliły się złośliwe ogniki.

– W takim razie powiedz mi, co sądzisz na temat bergsonizmu.

Na widok jego wyrazu twarzy parsknęła śmiechem.

Tego dnia wiele nie porozmawiali. Po zjedzeniu Astoria się pożegnała. I mogłoby się na tym skończyć, gdyby ciekawość nie zagoniła jej kolejnego dnia do tego bistro, by zobaczyć, czy Malfoy znowu się pojawił. Siedział tam, patrząc w okno, jakby na coś czekając. Na nią. Bo co innego by tu znowu robił? Ciekawość zabiła kota. Astoria nie bała się śmierci, bo ta i tak podążała za nią krok w krok już od urodzenia, dlatego też spotkała się z nim po raz kolejny.

– Sądzę, że bergsonism do ciebie pasuje – powiedział, nawet się z nią nie witając. – Biegasz, bo chcesz coś przeżyć, działać. Żyć bardziej.

Zdezorientował ją. Przez chwilę nie rozumiała, o czym mówił.

– A co z tobą? – odbiła piłeczkę.

– Ja jestem egzystencjalistą.

– Widzę, że odrobiłeś zadanie domowe – pochwaliła go. – Następnym razem nie zżeraj mojej kiełbaski. Jak już mi stawiasz śniadanie, to niech przynajmniej będzie kompletne.

Uśmiech, który prezentował jej ostatnimi razami, był niczym w porównaniu do tego, który teraz rozjaśnił jego twarz.

– Czyli będzie następny raz? – zapytał z radością.

– To zależy od obecności kiełbaski.

Była poważna. Nawet bardzo. Trochę jej zaimponował, nawet jeśli jego interpretacja była fałszywa. Wtedy jeszcze nie chciała żyć bardziej. To przyszło dopiero później. Z nim. I jak zdecydowała się na bieganie, by zdenerwować swoją rodzinę, tak w ramach tej samej przekory postanowiła spotykać się z tym, który zdecydowanie wywołałby sprzeciw każdego.

Bo przecież mała, słaba Astoria nie mogła się spotykać z towarzysko martwym niedoszłym mordercą, który uniknął więzienia tylko dzięki znajomościom. Poza pieniędzmi nie miał nic. Już nie. I nawet jeśli nikt nie miał się dowiedzieć o tym jej małym buncie, to ją cieszyła sama myśl o tym, jak wszyscy by zareagowali, że jada śniadania w towarzystwie Dracona Malfoya.

Astoria mogła umierać, ale zamierzała to zrobić na swoich własnych zasadach.

Była naiwna. Miała dopiero dwadzieścia lat, nie wiedziała nic o życiu, ale uważała się za taką mądrą i obeznaną. Myślała, że wie, na co się pisze.

Przegapiła ten moment, w którym przestała się cieszyć na poranny bieg sam w sobie, a nie mogła się doczekać tego, co miało po nim nastąpić. Mijały dni i tygodnie, a jej poranna rutyna ustąpiła innej, bardziej fascynującej, niebezpiecznej.

Astoria grała na nosie wszystkim, którzy uważali ją za nieodpowiedzialną, będąc faktycznie nieodpowiedzialną – z premedytacją. Nawet jeśli nikt o tym nie wiedział. A z Draconem dobrze się bawiła. Tak bardzo łaknął kontaktu, że zaczął nawet czytać jej ulubione wiersze, jeśli chciała o nich porozmawiać. Nurzali się w głębinach filozofii, nie raz wychodziła wściekła w połowie zdania, by wrócić kolejnego ranka. To ona była górą, bo miała coś, czego on chciał – cokolwiek by to nie było. Po całym tym czasie wciąż nie wiedziała, dlaczego uparł się akurat na nią.

Przywiązała się do niego. Gdy pewnego razu powiedział, że musi wyjechać na tydzień w interesach, snuła się ponuro po rezydencji zamieszkiwanej wspólnie ze swoim mężczyzną, a bieganie ją męczyło, bo było bezcelowe. Na jego końcu nie było Dracona. Nie miała z kim rozmawiać, robiła się drażliwa. To poczucie pustki sprawiło, że gdy Draco po powrocie zaprosił ją na kolację, nie odmówiła.

Nie rozmawiali o swoim życiu prywatnym, więc mógł nie wiedzieć, że była zaręczona. Ona też nie wiedziała, czy on był w jakimś związku (lub w kilku). Przez jego dezercję do mugolskiego świata mało plotek docierało na salony, bo zwyczajnie nikt nie miał kontaktów w obecnym otoczeniu Dracona. Nie miała się na czym oprzeć. I nie była pewna, czy w ogóle chciała coś wiedzieć. Czuła podenerwowanie, gdy przygotowywała się do wyjścia. Cały dzień szukała jakiejś wymówki, by się z nim nie spotkać. Dobrej wymówki, w którą sama by uwierzyła.

Nie znalazła.

Za to znalazła czarną sukienkę, w której wyglądała rewelacyjnie, ale nosiła ją rzadko – na oficjalne okazje była za skromna, a prywatnie niezbyt często się zdarzało, by wychodziła z domu w celu innym niż jogging. Nawet pokusiła się o delikatny makijaż. Choć raz chciała wyglądać jak kobieta, spotykając się z Draconem, a nie jak świeżo wyprany kot wciśnięty w obcisły jaskrawy top i legginsy.

Nie pozwoliła mu się odebrać, lecz jak na przyzwoitą obeznaną w mugolskim świecie czarownicę postanowiła przyjechać taksówką. Przysporzyło jej to trochę problemów, bo najpierw musiała jakąś znaleźć. Ostatecznie udało jej się, gdy przypadkiem ktoś wysiadł niedaleko Astorii. Szybko do niej wskoczyła, podając adres i wzdychając z ulgą. Draco już czekał przed restauracją. Gdy taksówka się zatrzymała, Astoria otworzyła sobie sama drzwi, ale zaraz pojawił się Draco, by pomóc jej wysiąść. Było to bardzo przydatne, bo naprawdę nie wiedziała, jakby sobie sama poradziła, jednocześnie całkiem się nie kompromitując. Mężczyzna podał jej ramię i weszli do restauracji.

Spodziewała się wystroju ociekającego złotem, a zastała stonowane otoczenie z wygodnymi fotelami z białej skóry, drewnianymi elementami i zwisającymi z sufitu białymi sznurkami, służącymi do zapewnienia odrobiny dyskrecji. Była oszołomiona elegancją i spokojem, jaki zastał ją na miejscu. Zostali poprowadzeni do ich stolika.

Astoria nie byłaby w stanie sobie przypomnieć, co zamówili. Nie potrafiłaby powtórzyć nazw. Była jakaś ryba i białe wino. Były też jakieś sery. I jakiś deser. Wszystko było pyszne. Szczególnie wino. Wypiła zdecydowanie więcej, niż powinna była. Pamiętała jednak wzrok, jakim Draco ją obrzucił, gdy wysiadła z samochodu. Cały wieczór przyglądał jej się tak, że nieustannie oblewała się rumieńcem.

Była naiwna. Myślała, że ma go w garści. Że wszystko idzie zgodnie z jej planem. Faktem jednak było, że to raczej były plany Dracona. Astoria łaknęła niebezpieczeństwa i ekscytacji, dlatego zgodziła się, gdy zaprosił ją do siebie na jeszcze jeden kieliszek na zakończenie wieczoru.

Miał własne mieszkanie w Notting Hill z widokiem na Hyde Park. Kiedy on otwierał butelkę, ona patrzyła na nocny Londyn, jakby widziała go po raz pierwszy. Gdy dotknął jej ramienia, przeszedł ją miły dreszcz. A potem Draco musnął jej dłoń, która znalazła się w jego i Astoria poczuła na niej pocałunek. Po długich miesiącach wciąż nie była pewna czy to wina alkoholu, czy może sama tego chciała. Nie wiedziała, czyje usta dotknęły jako pierwsze czyich. Była jednak pewna, że cokolwiek się działo, ona nad tym panowała. Mogła to przerwać w każdej chwili.

Nie przerwała.

Nie była dziewicą, więc myślała, że wie, czego się spodziewać. Nie wiedziała.

Przed Draconem jej ciało tylko reagowało. Była w tym jakaś przyjemność, ale Astoria nie rozumiała, o co ten cały szum. Miewała to specyficzne uczucie w podbrzuszu, które łączyła z podnieceniem, ale tego wieczoru zorientowała się, że jest coś więcej. Draco uwiódł jej zmysły. A może to było wino? Ta dłoń w jej włosach i usta na szyi? Co było inaczej?

Cokolwiek to było, postanowiła się temu poddać.

To był ich początek.

Pojawiała się u niego przed porannym biegiem, czasem przed wieczornym. Czasem rozmawiali, coraz częściej nie. Nie było na to czasu, bo ona musiała wrócić do domu.

Któregoś dnia Draco zapytał, kiedy będzie mógł oficjalnie poznać jej rodziców. Zadał to pytanie lekko, między pocałunkami. Astoria zesztywniała w jego ramionach.

– Co masz na myśli? – zapytała cicho, nie patrząc mu w oczy.

– Myślę o tobie na poważnie. Kocham cię, Astorio – powiedział pewnie, bez wahania.

Podświadomie bała się tej chwili. A przecież miała wszystko pod kontrolą. Była dorosła. Mogła robić, co chciała.

– To niemożliwe, Draco – odparła, a jej głos lekko zadrżał. – Ja wychodzę za mąż.

Odsunął się od niej, by móc się jej lepiej przyjrzeć. Jego spojrzenie było badawcze, jakby doszukiwał się kłamstwa.

– Wychodzisz za mąż?

Pokiwała głową.

– Za kogo?

– Za Marcusa Flinta.

– Kiedy…? – zaczął, ale machnął ręką, jakby nie miało to znaczenia. – Nie mogłaś mi od razu powiedzieć? Że jestem tylko rozrywką z… jakikolwiek powód byś miała?

Astoria czuła, że blednie. Draco był spokojny. Spodziewała się wybuchu, ale przecież znała go na tyle dobrze, że wiedziała, że wojna go złamała. Dlatego nie próbował powrócić do czarodziejskiego świata. Przestał w siebie wierzyć, nawet jeśli udawał, że jest inaczej. Może i ją faktycznie kochał, ale i tak spodziewał się zdrady. A przecież…

– To dobra partia – przyznał, udając, że go to jednak nie rusza. Pragmatyzm. – Rodzina z koneksjami, spory majątek i brak powiązań ze śmierciożercami. No i jest głupi, co też jest zaletą, bo nie widzi, że narzeczona przyprawia mu rogi.

– Nigdy cię to nie interesowało! – Parsknęła. – Sam za mną łaziłeś, sam zaciągnąłeś mnie do łóżka i nigdy nie zapytałeś, czy jest ktoś inny! Ja też nie pytałam, bo nie zamierzałam się wtrącać w twoje życie.

– Czy on cię uszczęśliwia? – To pytanie zbiło ją z pantałyku.

– Nie twoja sprawa – odparła, krzyżując ramiona na piersiach. – Nie zamierzam się z tobą kłócić. Możesz mieć tylko to, co dostałeś. Więcej nie mam w ofercie. Jeśli ci to nie wystarcza, to wychodzę i nie wrócę.

Nie czekała na odpowiedź. Odwróciła się na pięcie i skierowała się do wyjścia. Dobrze, że nie zdążyli jeszcze zacząć się rozbierać. Poczuła, że dłoń Dracona zaciska się na jej nadgarstku.

– Zaczekaj – zaczął, ale ona wyszarpnęła rękę z jego uścisku i opuściła jego mieszkanie, trzaskając drzwiami.

Musiała to wybiegać. Nie przejmowała się, że nie miała do tego odpowiedniego stroju, po prostu wbiegła do Hyde Parku, by pozbyć się tego napięcia. Tej niepewności. Biegła tak szybko, jak tylko mogła. Zupełnie bez rytmu, nie mogąc uregulować oddechu. Biegła, dopóki nie była w stanie zrobić nawet kroku, bo zaczęła się dusić. Zgięła się w pół, kaszląc, a im lepiej oddychała, tym mocniej płakała.

Ludzie przechodzili obok niej, dziwnie się patrząc. Niektórzy próbowali zaoferować pomoc, ale Astoria nie była w stanie nic powiedzieć. Gestami pokazała, że da sobie radę i w końcu ci, którzy ją zaczepili, szli dalej. Ona też, gdy po dłuższej chwili uspokoiła się na tyle, by móc znaleźć bezpieczne miejsce do deportacji i teleportować się bez ryzyka rozszczepienia.

Lubiła Dracona. Wiedziała o tym, nie wypierała się tego. Nie sądziła jednak, że prawda i jej konsekwencje będą miały taki wpływ na nią samą. Nic nie poszło po jej myśli.

Spodziewała się, że będzie krzyczał, wyzywał ją od najgorszych, ale ta rezygnacja w jego głosie była czymś, co ją zaskoczyło. Astoria chciała, żeby zareagował agresywnie, bo wtedy miałaby powód, by zakończyć tę znajomość na dobre, ale Draco ją kochał. Podejrzewała to już od jakiegoś czasu, jednak popełniła kolejny błąd – nie sądziła, że mężczyzna ma na tyle odwagi, by jej to wyznać. Tak po prostu, bez owijania w bawełnę.

Ostatnim z jej błędów była ona sama – była pewna, że może podejść do tego na chłodno. Rzeczowo. Okazało się niestety, że zaangażowała się w tę ich relację bardziej, niż planowała. Fakty były dwa – nie chciała zranić Dracona i nie chciała zerwać z nim kontaktu. Jednak już go zraniła, a nie przypuszczała, że chciał się nią dzielić. Nie był takim mężczyzną. Ale który nie chciał mieć kobiety tylko dla siebie, nawet jeśli nie brał jej na poważnie?

Dafne zawsze powtarzała, że mężczyźni to łowcy. Chcą zbierać trofea, ale nie dają innym mężczyznom bawić się swoimi zabawkami – chyba że w ten sposób zyskują ogromną przewagę nad przeciwnikiem. Ale siostra Astorii lubiła czytywać „Czarownicę” i uczyć się z niej takich mądrości. No i Dafne była przykładną córką i żoną. Mogła wierzyć, że miała jakąkolwiek władzę w małżeństwie, ale drugie dziecko w drodze sprawiało raczej, że nie wychodziła z domu, więc nie docierały do niej plotki na temat jej męża. Może lepiej żyć w iluzji?

Marcus kochał Astorię. Może trochę nieporadnie, może traktował ją jak dzieło sztuki, które trzeba traktować z szacunkiem i według określonych zasad, ale to było dobre. Wiedziała, czego się po nim spodziewać, nawet jeśli zanudzał ją na śmierć. Ale, jak twierdzili jej rodzice, kto by chciał żonę, która ma jeszcze dziesięć, maksymalnie dwadzieścia lat życia? Którą trzeba się opiekować jak porcelanową lalką, żeby się nie rozbiła? Pewnie dlatego był tak delikatny w łóżku, że niemal zasypiała w trakcie aktu. Gdy mu powiedziała, że nie musi się z nią tak cackać, pogłaskał ją po policzku i powiedział, że nie chciałby traktować jej bez szacunku należnego żonie. Szanował ją więc.

Dafne mówiła, że nie powinna narzekać. Żona to trofeum, ale łowca nie musi jej szanować, gdy nie ma publiczności. Żona jest ozdobą, ma błyszczeć przy mężu, by ten mógł jak paw pysznić się wśród innych łowców, że jest najpiękniejszy, gdy spadnie na niego blask partnerki. Astoria powinna być wdzięczna za tak dobrego narzeczonego.

A Astoria, zła kobieta, znalazła sobie kochanka. Wprawdzie nie miała takiego zamiaru, wyszło to całkiem przypadkiem, ale to jej nie usprawiedliwiało.

Jej rodzice nigdy by się nie zgodzili na jej związek z Draconem. Nazwisko Malfoyów, kiedyś tak wpływowe, teraz wywoływało raczej serię gestów na odpędzanie złego ducha. Ilu pisarzy – w tym ta paskudna Skeeter – pisało książki na temat najmłodszego śmierciożercy w historii! Mimo zbrodni, które popełnił, nie spędził nawet jednego dnia w więzieniu. Mało kogo interesowało, dlaczego to zrobił. Może wtedy każdy musiałby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy na miejscu Dracona nie zrobiliby tego samego. Obecnie jednak Malfoy w rodzinie oznaczałby towarzyskie wykluczenie, bycie na językach wszystkich. Pośmiewisko i pogarda. Marcus Flint był odpowiednią partią. I koniec dyskusji.

Nie spodziewała się, że Draco się do niej odezwie. A jednak kilka dni później do jej okna zastukała sowa z listem. Nie napisał wiele, po prostu: „Przyjmuję ofertę”. W kopercie był też klucz do jego mieszkania. Notatkę spaliła.

Oczekiwała raczej chłodnego przyjęcia z jego strony. Czysto fizycznej relacji, ale zaskoczył ją jedzeniem czekającym na stole. I kwiatami w rękach. Przez chwilę rozważała, czy jednak nie uciec, ale postanowiła przeczekać. Na to zawsze miała jeszcze czas.

– Nie oczekuję od ciebie niczego – powiedział na wstępie. – Daj mi się po prostu uszczęśliwiać, pozwól mi się adorować. Rozumiem, że Marcus jest lepszym wyborem, byłbym głupcem, gdybym uważał inaczej. Chcę po prostu spędzać z tobą czas tak długo, jak mi pozwolisz. Gdy zdecydujesz się odejść na zawsze, proszę cię tylko, byś mi o tym powiedziała.

Poprosił o wszystko, co mogła mu dać. I zgodziła się na to. Tym razem jednak postawiła na szczerość:

– Chcę tylko, żebyś wiedział. Obłożono mnie klątwą, która żywi się moją energią życiową. Umrę.

– Każdy kiedyś umrze – stwierdził, jakby nie rozumiał, co chciała mu przez to powiedzieć.

– Ja umrę wcześniej.

– Kiedy?

– Nie wiem. Mam przed sobą jakieś dwadzieścia lat życia. Jeśli urodzę dziecko, mniej. Z każdym kolejnym dzieckiem coraz mniej.

Tym razem wiedział, co chciała mu powiedzieć. Marcus będzie chciał dziedzica. To nie podlegało dyskusji.

– W takim razie wykorzystajmy ten czas jak najlepiej.

Uśmiechnął się, chcąc dodać jej otuchy. Ona tego nie potrzebowała. Uważała to jednak za słodkie, że Draco oczekiwał, że będzie przy nim te dziesięć lat, jakie jej zostały.

Gdyby to od niej zależało, spędzałaby większość czasu u Dracona, on jednak musiał pracować. Przychodziła do niego przed porannym biegiem i wychodziła, gdy on powinien zbierać się do banku. Wieczorami nie zawsze miała czas, bo Marcus był wtedy zwykle w domu – chyba że akurat miał wyjazd, co zdarzało się dość regularnie. Wtedy – o ile Dafne czy rodzice nie oczekiwali jej wizyty – spędzała nawet całe noce u Dracona. W tych chwilach mieli czas, by pójść do teatru lub przejechać się London Eye. Nigdy nie wchodzili do czarodziejskiego Londynu, bo tam ktoś by ich na pewno rozpoznał. W mugolskim świecie mogli pozostać anonimowi.

Była szczęśliwa. Do dnia, w którym Marcus powiedział, że ustalił już datę ślubu.

Ślub jawił się jak koniec pewnego etapu w jej życiu. Istniało wiele przysiąg małżeńskich, a Astoria po raz pierwszy w życiu nie wiedziała, czego oczekiwać po Marcusie. Czy jej ufa? Czy będzie jednak domagał się jednego z tych paskudnych przyrzeczeń, w którym wierność zostaje magicznie przypieczętowana? To by oznaczało koniec z Draconem, a Astoria nie była jeszcze na to gotowa. Chciała się dalej bawić.

Miała trzy miesiące – w najgorszym wypadku. A cały ten czas nagle zaczął jej znikać, gdy Dafne wtoczyła się do jej domu wraz z matką i zaczęły planować. To akurat Astorię ucieszyło, bo musiała się tylko uśmiechać i potakiwać, a te dwie wykłócały się o coraz to lepsze rozwiązania. Miała czas tylko rano, nim obie kobiety podniosły się z łóżka. Zatem biegła szybko do Dracona, by spędzić z nim te krótkie ukradzione chwile, a potem – nie mając nawet czasu na swój jogging – wracała do posiadłości, by rozpocząć kolejny ślubny maraton.

Wtedy pomyślała, że to całe zamieszanie jest po to, żeby zająć sobie czymś głowę i nie wpaść na głupie pomysły. Przez swój brak zaangażowania Astoria zaczęła myśleć i to ją niepokoiło.

„Po co to wszystko?”

„Czy ja go w ogóle kocham”?

Wcześniej miłość nie grała tu żadnej roli. Nikt jej nie oczekiwał. Teraz to pytanie okazało się ważne.

Astoria zrobiła to, co robiła zwykle, gdy nie potrafiła sobie z czymś poradzić – poszła po radę do swojej siostry.

– Głuptasie, w małżeństwie nie chodzi o miłość – powiedziała Dafne z pobłażliwym uśmiechem. – Tu chodzi o dobrobyt i pozycję. A jeśli trafisz na dobrego męża, to już nadmiar dobrobytu, wierz mi. Marcus jest dobry. Lepszego nie znajdziesz.

– A jeśli znalazłam? – zapytała Astoria cicho, tak cicho, jakby miała nadzieję, że jej siostra tego nie usłyszy.

– Znalazłaś? – Odbiła piłeczkę. – I jest on lepszy od Marcusa? – W jej głosie było widać naganę i powątpiewanie.

– Jest bogaty, przystojny. Kocha mnie i niczego ode mnie nie oczekuje, tylko tego, żebym była. Uszczęśliwia mnie. No i nie traktuje mnie, jakbym miała zaraz wyzionąć ducha.

– W takim razie jest bardzo nieodpowiedzialny – powiedziała Dafne ze złością. – Chyba że mu nie powiedziałaś o klątwie?

– Oczywiście, że powiedziałam! I dlatego uważam, że jest lepszy, bo nie zamyka mnie w złotej klatce, ale pokazuje mi, jak można żyć! Pełnią życia, a nie nędzną namiastką! – Zdenerwowała się Astoria. – A ja chcę żyć!

– Kim w takim razie jest ten książę na białym koniu, który zabiera cię na niebezpieczne przygody, jest bogaty, przystojny i cię tak bardzo kocha?

Dafne nawet nie próbowała ukryć sarkazmu. Nie traktowała dylematu Astorii poważnie, a ta wiedziała, że w chwili, gdy padnie nazwisko Dracona, Dafne się wścieknie. Siostrzana miłość miała swoje granice.

– Nieważne – mruknęła, mając nadzieję na zmianę tematu.

– A właśnie, że ważne – uparła się Dafne. – Powiedz mi natychmiast, albo siłą napoję cię eliksirem prawdy!

„Powinnam była trzymać gębę na kłódkę”, pomyślała Astoria. Westchnęła.

– Draco.

To krótkie słowo sprawiło, że ciężarna Dafne, która ledwo mogła się ruszać, wstała z takim impetem, że zataczając się, omal nie opadła znowu na kanapę.

– Malfoy?! Całkowicie postradałaś rozum?! Ten śmieć i morderca?!

– Nikogo nie zabił! – odparowała, czując, że musi go bronić. – I wszyscy o tym wiedzą, ale postanowili znaleźć sobie jakiegoś kozła ofiarnego i padło na niego! Tak, Malfoy! W całym moim życiu nie byłam tak szczęśliwa jak przez ostatnie pół roku!

– I pewnie go kochasz?

To krótkie pytanie sprawiło, że Astoria się uspokoiła. Musiała pomyśleć.

– Nie wiem.

– I dla tego niepewnego uczucia zamierzasz poświęcić szanse na dobre małżeństwo i pozycję swojej rodziny? Wstydź się. Po prostu się wstydź.

Dafne splunęła jej pod nogi.

– Lepiej się nad tym porządnie zastanów. Nikomu nie powiem, bo nie chcę, żeby rozeszły się plotki, które mogą nam zaszkodzić. I zrób choć raz w życiu coś mądrego i zapomnij o Malfoyu. Nie przyniesie ci niczego dobrego.

Po czym wyszła, nie żegnając się.

Astoria wpatrywała się w kleks śliny swojej siostry, który właśnie wsiąkał w dywan. Siedziała tak dłuższą chwilę, po czym postanowiła, że może porozmawia z najbardziej zainteresowanym na ten temat.

Wcześniej nie miała wrażenia, że musi podjąć jakąkolwiek decyzję. Teraz jednak czuła, że nie jest w stanie być jednocześnie żoną i kochanką. Nie chciała nudnego życia, ale też nie miała w planach zaszkodzenia swojej rodzinie. Może była egoistką, ale kochała swoich rodziców i siostrę. Nie chciałaby sprawić im bólu.

Dracona nie było w domu, więc na niego czekała. W tych długich godzinach podjęła wiele decyzji, które nawzajem się wykluczały. Napiła się whisky, po której zaczęła kaszleć, bo nie była przyzwyczajona do tak mocnego alkoholu. Ten szybko poszedł jej do głowy i brawura, która się w niej obudziła, kazała wszystkim iść w diabły, a ona sama postanowiła wyemigrować na Madagaskar. Nie wiedziała jednak, co na Madagaskarze można robić. Nim nalała sobie drugą szklankę, bo działanie pierwszej osłabło, Draco wrócił z pracy.

Zdziwił się, widząc Astorię w samym środku dnia pijaną u siebie w mieszkaniu.

– Draco, powiedz mi, dlaczego mam odwołać ślub – zażądała, a on patrzył na nią jak na jakieś stworzenie wymyślone przez tę wariatkę Lovegood.

Spokojnie odwiesił marynarkę na wieszak, zdjął buty i krawat. Po czym podszedł do Astorii i usiadł na fotelu naprzeciwko niej i wyjął jej szklankę z ręki. Sam się napił.

– Nie mogę podjąć tej decyzji za ciebie – powiedział spokojnie.

– Nie musisz. Powiedz mi po prostu, dlaczego ten ślub to błąd.

– Astorio, kocham cię. Kocham cię tak bardzo, że poszedłbym za tobą w ogień. Ale nie zamierzam stawać na drodze do twojego szczęścia. Nie będę udawał, że jestem w stanie się zrehabilitować w oczach społeczeństwa – zamknął jej dłonie w swoich dłoniach – a twoja rodzina by mnie zaakceptowała. Tak się nie stanie. I ja mogę z tym żyć, ale czy ty możesz?

– Pojedziesz ze mną na Madagaskar? – zapytała cicho.

– Co chcesz robić na Madagaskarze? – zdziwił się.

– Nie wiem.

– Jeśli chcesz, to pojadę.

– Dobrze. A dzieci? Co z dziećmi?

Draco westchnął.

– Jeśli o mnie chodzi, ród Malfoyów może wymrzeć. Jeśli to sprawi, że będę cię miał na dłużej.

Astoria patrzyła Draconowi dłuższą chwilę w oczy. Nie puszczał jej dłoni i odwzajemniał spojrzenie.

Nie wiedziała, czy to w tym momencie go pokochała, czy może trwało to już dłużej, ale zebrała w sobie całą odwagę, jaką miała i zadała pytanie, które było dla niego odpowiedzią.

– Dalej chcesz poznać moich rodziców?

 

 

Był jej wdzięczny za tę odwagę, o którą jej nie posądzał. Był pewien, że Astoria go zostawi, gdy tylko skończy się nim bawić. Jak dzika kotka upolowała go, a teraz myślał, że go zje i tylko wypluje niesmaczne resztki. Nie, Astoria wybrała Dracona.

Dumnie wyprostowana, choć drżąca ze strachu, stanęła przed swoimi rodzicami, informując ich o swojej decyzji. Oczywiście nie zaakceptowali Dracona. Nawet go nie tolerowali. Gdy wychodzili z domu Greengrassów, trzymając się za ręce, Astoria nawet na Dracona nie spojrzała. Był pewien, że to koniec. Złamali ją i wróci. Nie wróciła.

Wtedy, tamtego dnia, gdy sam niemal umierał ze strachu, że utraci ją na zawsze, przytulał ją do siebie tak mocno, że w końcu trzepnęła go w głowę i warknęła:

– Udusisz mnie, idioto!

Tak na dobrą sprawę nie wiedział też, czy wybrała go, by dać upust swojemu buntowi, czy naprawdę go kochała. Miał wrażenie, że nigdy nie poznał jej pod tym względem dobrze.

Gdy kolejnego dnia odwiedzili jego rodziców, Draconowi wszystko było obojętne. Ona wciąż była przy nim, więc, do diabła!, poradzi sobie. Malfoyowie – pełni niezasłużonej dumy i poczucia, że nikt nie jest godny, by wejść do ich rodziny – zmieszali Astorię z błotem. Wyciągnęli na wierzch każdą nielojalność i tchórzostwo wszystkich pokoleń Greengrassów oraz bezpośredni brak zrozumienia Astorii dla filozofii czystej krwi. Draco powiedział im wtedy, wściekły co niemiara, żeby nie ważyli się więcej obrażać jego narzeczonej.

– Narzeczonej – prychnął jego ojciec. – Nie pozwolę, by jakaś Greengrassówna stała się moją synową.

Draconowi było to obojętne. Wstał z kanapy, na której siedzieli i wysłuchiwali tych wszystkich obelg i pociągnął Astorię za sobą do wyjścia.

– Na nic nie musisz mi pozwalać. Jestem dorosły – odpowiedział tylko.

– Jeśli się z nią ożenisz, wydziedziczę cię! – krzyknął za nimi Lucjusz Malfoy.

– To wydziedzicz – odparł Draco zimno, nie odwracając się nawet, by spojrzeć na swoich rodziców po raz ostatni.

Okazało się jednak, że mimo szeregu gróźb, jego rodzice okazali się łatwiejsi do złamania niż rodzina Astorii. Greengrassowie nie przyjęli ich zaproszenia nawet wtedy, gdy urodził się Scorpius.

Scorpius… osoba, którą Draco kochał ponad wszystko. Dziecko-cud. Chodzący ideał. Krew z jego krwi. Dziecko, którego miało nigdy nie być. Draco jednak szybko się nauczył, że gdy Astoria się na coś uprze, to nie ma szans, by z nią wygrać. A ona, nie chcąc, by jej mąż był samotny, gdy jej już nie będzie, postanowiła, że będą mieć dziecko. Niemal ją to zabiło, ale sama mówiła, że za nic nie zamieniłaby syna. Nawet za obietnicę długiego życia.

Byli szczęśliwi, choć krótko. Za krótko.

 

Mistrz szachownicy

 Kiedyś natrafiłam na artykuł o dziwnych teoriach z uniwersum HP. Oto jedna z nich. *** Wciąż pamiętał smak porażki. Ten strach, który ich...